Dlaczego i po co?
Na pewno widzieliście te wspaniałe przykłady prowadzenia pamiętników wszelakich – piękne pismo, cudne kolory, fantastyczne naklejki, a w co bardziej zaawansowanych – misterne rysunki z nazwą miesiąca i wyszczególnionymi dniami. Zawsze byłam pod ogromnym wrażeniem nie tylko talentu, ale i systematyczności osób prowadzących takie cuda. Te dzienniki wyglądają przepięknie, no i zakładam, że tworzone ku pamięci, świetnie swe rolę spełniają.
Zawsze chciałam taki mieć. Próbowałam wielokrotnie, ba! kupiłam sobie nawet zestaw do kaligrafii, pióro, pisaki cienkie i te super grube, porządne zeszyty (kropkowane, w linie, puste) – wszystko w myśl obowiązującego prawa, że nowy nawyk zacząć należy od obkupienia się na bogato (tu uczcijmy minutą ciszy wszystkie legginsy oraz taśmy treningowe leżące na dnie szafy).
Obkupiona, zaczynałam pisanie, ale skupiając się na formie zamiast treści, szybko traciłam zapał – nie dawałam bowiem rady przymknąć oczu na te niedociągnięcia (eufemizm, to były bohomazy). Zrażałam się, odkładałam wszystko do szuflady, by na nowo rozpocząć cykl destrukcji pamiętnikowej w styczniu lub wrześniu każdego kolejnego roku.
Rodzajów pamiętników jest kilka – zapewne znacie bullet journal, czy też reading journal; oba stawiają mnie i moje beztalencie w sytuacji co najmniej niezręcznej. Ale już junk journal brzmi jak moje alter ego, więc od jakiegoś czasu wklejam wszelkie skrawki życia do zeszytu i z rzadka opatruje jakimś podpisem. No i wreszcie digital journal, czyli moje wybawienie od pisma odręcznego… Mogę zjeść ciastko i mieć ciastko, trochę popisać, ale się nie zrażać bohomazami, uzewnętrznić ku pamięci i wracać w razie potrzeby wywołania nostalgii. Fajnie, co?
Co w taki razie planuje tu wypisywać? Wszystko. I nic. Częściej przemyślenia i spostrzeżenia niż codzienne trackowanie żyćka. Jakieś podsumowania, recenzje, polecajki… zwłaszcza, gdyby ktoś chciał stworzyć ze mną bookclub!
